Dlaczego warto czytać?
Nie trzeba nikogo przekonywać, że czytanie jest ważne. Daje nam pewną dyspozycję intelektualną, której nie sposób zdobyć inaczej, więc każdy, kto nie czyta książek (ani niczego innego) w ogóle, sam siebie pozbawia nowych możliwości umysłowych. Wszyscy znamy zalety czytania, bo mówi się nam od małego (chociaż nie wiem jak to wygląda w dzisiejszej szkole?), że czytanie to siłownia dla mózgu: rozwija wyobraźnię i pamięć, inspiruje, poprawia nasze słownictwo i kreatywność, daje nam pewną wyselekcjonowaną i wartościową wiedzę o świecie i sprawia, że sami stajemy się lepszymi autorami i zgrabniej układamy zdania. A przede wszystkim, o czym często zapominamy wynosząc czytelnictwo na piedestał świętych czynności: to zazwyczaj po prostu wielka frajda i ogrooomna przyjemność! Wiemy więc wszyscy, że raczej warto czytać. Ale nikt nie mówi nam nigdy, czy warto czytać także złe książki.
Czytam Sienkiewicza. Dręcząca lektura. Mówimy: to dosyć kiepskie, i czytamy dalej. Powiadamy: ależ to taniocha – i nie możemy się oderwać. Wykrzykujemy: nieznośna opera! i czytamy w dalszym ciągu, urzeczeni. Potężny geniusz! – i nigdy chyba nie było tak pierwszorzędnego pisarza drugorzędnego. To Homer drugiej kategorii, to Dumas Ojciec pierwszej klasy. Trudno też w dziejach literatury o przykład podobnego oczarowania narodu, bardziej magicznego wpływu na wyobraźnię mas.
Gombrowicz, Dziennik 1953-1956
Literatura zła, czyli jaka?
Są książki, które nas poruszają, są takie, które otulają jak ciepły kocyk i są też takie, które czytamy i myślimy: „O co tu do cholery chodzi?!”. Wszyscy znamy nieudane, pretensjonalne powieści erotyczne czy zmanierowane romanse historyczne. Każdy kiedyś miał w ręku takie grafomańskie perełki i czerpał dziwną przyjemności z ich czytania.
Na rynku mamy mnóstwo materiału porównawczego – miliony wyprodukowanych masowo książek na półkach literatury rozrywkowej, w których zaczytujemy się do rana. Są dla nas dobre i nie trzeba być krytykiem literackim, żeby je docenić i lubić. Co więcej – nie trzeba nawet wyrobionego gustu czytelniczego – wystarczy własne zdanie i intuicja.
Mam jednak głęboko w pamięci słynny wywiad krytyka literackiego Piotra Śliwińskiego „Czytajcie poetów bo zginiecie”. Pamiętam, jaka czułam się wtedy wyróżniona, że przecież czytam poezję, a to w końcu trochę lepiej niż jakbym czytała harlequiny. Czy naprawdę jako czytelnicy możemy podzielić się na tych z lepszym i gorszym gustem literackim?
Krytycy mówią, że grafomania to grafomania i kropka. A ja myślę, że krytycy mają swoją prawdę, a czytelnicy swoją i że zła książka to nie do końca znaczy zła dla każdego. Jeśli komuś podobają się harlequiny, to kto namaścił nas świętym prawem do mówienia, że to gorsza półka literacka? Ja kocham kryminały i to nawet te wyśmiewane przez krytyków, a moje guilty pleasure to powieści o wampirach dla nastolatków i Zmierzch, który pochłaniałam całymi tomami.
Tu trzeba dodać, że rynek jest też przepełniony literaturą z gruntu złą. Mam na myśli nie tylko książki złe w sensie gatunkowym czy warsztatowym (wspomniane koszmarki językowe najeżone błędami ortograficznymi i logicznymi), ale te prezentujące różne szkodliwe postawy, np. umacniające szkodliwy wizerunek kobiety, propagujące nienawiść, homofobię i legitymizujące przemoc wobec różnych grup. Co z takimi dziełami? Czy takie książki powinny być promowane i ustawiane na pachnących świeżością półkach księgarń z wielkimi banerami promocyjnymi? Dam wam odpowiedź, której najbardziej nienawidzę: nie wiem. Wiem tyle, że dla niedoświadczonego czytelnika lub dla nastolatków taka lektura to nie jest najlepszy pomysł na świecie, ale przecież mamy wolny rynek, na którym każdy może czytać to co chce i – umówmy się – większość z nas wie, czym jest fikcja literacka i potrafi rozróżnić prawa nią rządzące.
Skupię się tu na książkach określanych zwykle jako złe gatunkowo: to te dziwactwa pełne oklepanych frazesów, polukrowane mdłe historie, najeżone błędami stylistycznymi i płaskimi, banalnymi bohaterami. Czy warto je czytać?
Should We Be Reading Bad Books?
Pamiętam taką obserwację ze studiów polonistycznych, że w środowisku literackim były dwa obozy. Jedni powtarzali, że Polacy nie czytają i warto, żeby czytali cokolwiek, a drudzy, że lepiej nie czytać nic, niż wyłącznie soft porno z przeceny w supermarkecie.
Z tym drugim obozem mam problem, bo o ile rozumiem potrzebę rozwoju jakościowego czytelnictwa, to nie rozumiem tego przymusu czytania wyłącznie literatury wysokiej i książek nagradzanych w konkursach, którymi onanizują się krytycy w kwartalnikach literackich. Nikt nie może odbierać nam prawa do radości z lektury, nawet jeśli to książka wyśmiewana, pogardzana przez literatów i zmieszana z błotem przez krytyków. Czytanie to też egalitarna rozrywka i jeśli ktoś czyta wyłącznie Prousta i Mickiewicza to albo jest kłamczuchem, albo snobem.
Podczas gdy część z tych grafomańskich wybryków radosnej twórczości pleśnieje gdzieś na literackim cmentarzu zakurzonych archiwów bibliotecznych, czasami warto przypomnieć sobie o ich istnieniu. A jest ku temu kilka ciekawych powodów:
4 powody dla których warto czytać „złe” książki:
- złe książki uczą doceniać dobre i je odróżniać – im więcej znamy książek, tym lepiej znamy siebie i swój gust
- czytanie (nawet złych książek) rozwija wyobraźnię i słownictwo
- złe książki są doskonałym podręcznikiem pisania: uczą nas tego, jak NIE PISAĆ
- czytanie jest i powinno być przyjemnością – nie róbmy z tej czynności jakiegoś mistycznego aktu dostępnego dla nielicznych i wybranych; w końcu to taka sama rozrywka jak seriale na Netflixie czy gotowanie!
A wy, czytacie złe książki, czy raczej trzymacie się od nich z daleka?