Sucre – cholity, lamy i targi
Jesteśmy w Białym Mieście Ameryki. Miasteczko jest śliczne, wygląda jak scenografia naprawdę ładnego filmu. Po ulicach toczą sie kilogramy kolorowych falban, z których wyłaniają sie postaci korpulentnych cholit. Ich stroje są wyrazem narodowej dumy i przynależności. Ułożenie czarnego melonika określa stan cywilny Boliwijki – kapelusz noszony na czubku głowy oznacza, że kobieta jest mężatką, zaś przechylony na bok – panną. Kolorowe spódnice z grubej wełny i wielu warstw, czyli polleras, przywiozły do Boliwii w czasach kolonialnych hiszpańskie chłopki. Spacerujemy i podziwiamy – białe domy pokryte czerwoną dachówką najlepiej wyglądają z góry, odbijając promienie zachodzącego, ciepłego słońca.
Na ulicach Sucre wiele kobiet zarabia udostępniając słodkie puchate alpaki do zdjęć. Na alpakach, lamach i wikuniach robi się tu zresztą świetny biznes: sprzedaje się wszystko, co kiedyś było lamą lub na lamie.
Sucre jest miłą, w miarę bezpieczną stolicą kraju z lokalnym jedzeniem, fotogenicznym ryneczkiem pełnym lokalnego kolorytu i ulicznych sprzedawców. Można zjeść saltenas czyli smażone pierożki, papas rellenas con carne, czyli papę ziemniaczaną z mięsem smażoną na głębokim tłuszczu, egzotyczne owoce, np. chirimoyę, a także zupę o tajemniczej nazwie sopa de mani (zupa z orzeszków ziemnych). Boliwia kocha także kurczaka: jeśli spytacie o mięso, Boliwijczyk prawdopodobnie nie wymieni drobiu, bo ten przynależy tu do jakiejś innej kategorii.
Spacerując po klimatycznych ulicach miasteczka (a właściwie miasta, bo liczy 300 tysięcy mieszkańców, mimo iż wydaje się małe i przytulne) jesteśmy świadkami ślubu, a wieczorem na dziedzińcu backpackerskiego hostelu, w którym śpimy, odbywają się występy folklorystycznych zespołów z różnych części kraju. Muzycy, tancerze i tancerki prezentują tańce charakterystyczne dla swojego regionu.
Sobotni poranek zaczynamy od zwiedzania starówki Sucre i jej białych kolonialnych budynków wpisanych na listę światowego dziedzictwa Unesco. Na rynku, czyli Plaza 25 de Mayo, po jednej stronie stoi dumnie biała katedra La Catedral z XVI wieku, a po drugiej Casa de la Libertad, gdzie w 1825 roku narodziła się Boliwia. Dziś znajduje się tu muzeum. Oglądamy pomnik Libertadora, czyli pierwszego prezydenta Boliwii, który nazywał się Antonio Jose de Sucre, a z każdej strony otaczają nas dekoracje świąteczne. Mamy szczęście, że akurat są święta i plac jest prześlicznie udekorowany, a drzewa i ulice kolorowo przystrojone. Mijamy Iglesia de San Francisco, aż w końcu docieramy do Mercado Central. To ogromny, kolorowy i pełen życia targ, gdzie na najwyższym piętrze można spróbować tradycyjnej boliwijskiej kuchni w dosyć niskich cenach (nie zrażajcie się obskurnym widokiem, zupy kosztują 2 zł i są pyszne!), z kolei na środkowym można kupić lokalne sery, przysmaki wytwarzane w tradycyjny sposób i rękodzieło, a także kwiaty, krwiste mięso i świeże soki.
Ruszając spacerem w stronę Recolety, mijamy kościół San Lazaro, a z pięknych uliczek za nami rozciąga sie widok na całe białe miasteczko. Ze wzgórza Recoleta zdecydowanie rozpościera się najlepszy widok na Sucre, położone u stóp góry Churuquella. Idziemy ulicą Dalence od centrum do samej góry, aż docieramy do Plaza de Anzurez, klasztoru i kawiarni Cafe Gourmet Mirador. Po południu wybieramy się do Parque Bolivar – zielonego miejsca odpoczynku z ładną fontanną, bawiącymi się dziećmi i spacerującymi końmi. To nasze pożegnanie z białym miastem. Nazajutrz wyruszamy do La Paz.
La Paz – tętniące życiem miasto z niezwykłymi widokami, czy brzydki, zachmurzony moloch z kablami owijającymi wszystko wokół?
Pytanie kieruję do wszystkich, którzy odwiedzili La Paz i mają na ten temat zdanie. Zwykle mam tak, że jakieś miasto albo mi się podoba, a to znaczy, że zakochuję się w nim i od razu planuję przeprowadzkę, albo mi się nie podoba i zarzekam się na wszystko, że już tam nie wrócę. Z La Paz miałam problem, bo nie wywołało we mnie żadnych emocji.
Dzień 1.
Po wylądowaniu w El Alto nie czujemy się specjalnie źle. Bolą nas głowy (zwłaszcza po turbulencjach w samolocie, gdzie na szczęście nerwy ukoiliśmy ziołową nalewką jeszcze z Atacamy), ale emocje oczekiwania biorą górę i pakujemy się szybko do taksówki, nie mogąc się doczekać tego niezwykłego miasta. Podczas gdy Sucre to stolica konstytucyjna, La Paz to faktyczna stolica Boliwii z siedzibą prezydenta i rządu. Miasto położone jest na 3800 m n.p.m., a sąsiednie miasto-siostra, czyli El Alto na 4100 m n.p.m. To tutaj właśnie znajduje się najwyżej położone lotnisko świata, na którym lądujący powinni już być zaaklimatyzowani, bo na tej wysokości łatwo nabawić się choroby. Miasto oddziela od świata pasmo wysokich Andów, których szczyty można zobaczyć przy dobrej pogodzie z wagoników kolejki linowej.
Sylwestra planujemy spędzić na szalonej zabawie (w końcu kto potrafi się lepiej bawić, jeśli nie mieszkańcy Ameryki Południowej?). Taksówkarz serwuje nam rundkę po kilku dzielnicach centrum, po tym jak okazuje się, że bary na naszej ulicy w sylwestrową noc zostają zamknięte o 22. Nie poddajemy się – chcemy się dobrze bawić! Znajdujemy jedyny otwarty po 22 bar, z zawartością w 100% turystyczną. Ulice są wymarłe i zastanawiamy się, czy Boliwijczycy mają zwyczaj świętować nowy rok w domach, czy po prostu nie mają takiego zwyczaju w ogóle.
Dzień 2.
Kolejny poranek, jak w większości miejsc na świecie, upływa nam pod znakiem leczenia skutków sylwestrowej nocy i szukaniu dobrej kuchni. W La Paz okazuje się to wyzwaniem. Trafiamy do baru, w którym konsekwencją wizyty są rewolucje żołądkowe przez kolejne 2 dni. Postanawiamy, że do końca pobytu w Boliwii nie zjemy nic.
Dzień 3.
Odwiedzamy Mercado de las Brujas, który mocno mnie rozczarowuje. Suszone martwe lamy i tandetne koszulki nie są tym, czego się spodziewałam. Wydaje się, że turystyka wkroczyła tu ze swoimi łapami już jakiś czas temu. Najlepszą rzeczą, jaką można robić w mieście jest podróżowanie wagonikami kolejki linowej i oglądanie miasta z góry. My jechaliśmy liniami niebieską, czerwoną, pomarańczową i białą. Mapkę możecie znaleźć tutaj. W taki sposób można w kilka godzin z góry zobaczyć niemal całe miasto! Za bilet na jeden przejazd płacimy 3 boliwiany, czyli około 1,50 zł.
Dzień 4.
Wracamy do El Alto obejrzeć największą atrakcję miasta: walkę cholit. Boliwia to kraj o najwyższym wskaźniku przemocy wobec kobiet. Kobiety biją się tu nie tylko dla zarobku, czy uciechy turystów, ale przede wszystkim w ramach walki z patriarchatem, przemocą i uprzedmiatawianiem kobiet. W tak patriarchalnym kraju, w którym przemoc domowa dotyka co drugą kobietę, a dyskryminacja i opresyjne zachowania są na porządku dziennym, stworzono nawet specjalne słowo definiujące zabójstwo kobiety (zwykle żony): feminicidio. Całkiem niedawno w Wysokich Obcasach powstał świetny tekst na temat tego, że walki cholit to w rzeczywistości zapasy z patriarchatem, bo pokazują mężczyznom, że nie wolno bić kobiet.
Dlaczego warto odwiedzić Boliwię?
Boliwia to młode państwo, które wielokrotnie doświadczało wojen, biedy, lokalnych konfliktów i sąsiedzkich interwencji. Wystarczy powiedzieć, że na skutek zamachów stanu w latach 1964 – 1982 władza w kraju zmieniała się prawie 200 razy!
Handel narkotykami, ubóstwo i brak dobrego zaplecza socjalnego sprawia, że mieszkańcom nie żyje się tu łatwo. Dla podróżujących jest dziś jednak o wiele bezpieczniej niż było jeszcze kilkanaście lat temu, gdy świat obiegały historie rodem z filmów sensacyjnych o porwaniach turystów i przebranych za policjantów przestępcach.
Tym wpisem gorąco chcę was zachęcić do odwiedzenia tego kraju. Niedoceniana na świecie, dopiero niedawno zaczęła być wymieniana w przewodnikach i budzić zainteresowanie podróżników, również z Polski. Niezwykłe miejsca, jak laguny na płaskowyżu Altiplano, solnisko Uyuni, Jezioro Titicaca, czy El Alto, ale także słynna droga śmierci, a także wydarzenia takie jak Karnawał w Oruro, czy Nowy Rok Ajmarów, mogą nam wszystkim przypomnieć o tym, jak wyglądał świat zanim został zglobalizowany i skomercjalizowany. Prawdziwość Boliwii nie jest ładna jak w folderach turystycznych i często mniej pokolorowana, ale na pewno cała kultura boliwijska i jej historia są warte naszego czasu.
To miejsce bardzo interesujące pod względem zarówno kulturowym, jak i geograficznym i architektonicznym. To kraj pełen niezwykłych ludzi, sytuacji, widoków i języków Indian Guarani, czy Keczua. Można tu kupić wyroby z alpak i lam, począwszy od gulaszu z lamy, poprzez swetry i mleko, kończąc na martwych wysuszonych lamach na Mercado de Las Brujas. Krótko mówiąc, można kupić wszystko, co kiedyś było na lub w lamie.
Ale istnieje także druga, brzydsza strona Boliwii: wiele miejsc, jak opisane w poprzednim poście Uyuni to prawdziwe cmentarze plastiku. Sterty śmieci walające się po miasteczku i dookoła niego sprawiły mi wielki smutek, ale niestety Boliwijczycy kochają plastik miłością wielką. Na przekór zachodnim imperialistom, zarozumiałym gringos, ekologii i całemu światu kupują jak najwięcej plastiku się da, zużywają i wyrzucają.
Poniżej kilka informacji praktycznych dla chcących odwiedzić Boliwię:
Bezpieczeństwo:
Dzisiejsza Boliwia jest o wiele bezpieczniejsza, niż kilkanaście lat temu. Nadal jednak należy zachować środki ostrożności, ponieważ często zdarzają się kradzieże bagaży, dużo jest też kieszonkowców. Wsiadając do taksówki należy zwrócić uwagę, czy jest odpowiednio oznakowana. Napady rabunkowe zdarzają się zarówno w dużych miastach, jak i na prowincji, gdzie funkcjonują nielegalne plantacje koki.
Przemieszczanie się:
Nocne jazdy są niebezpieczne, bo pijani kierowcy to prawdziwa plaga. Czy warto podróżować busem po kraju? Z jednej strony to niebezpieczne (wypadki, kradzież bagaży, rabunki), ale z drugiej warto (pamiętajcie, by wcześniej sprawdzać firmy i opinie o ich), bo zza okna autobusu można obserwować prawdziwą twarz Ameryki Południowej, małe miasteczka, przyrodę i przebiegające przez drogę alpaki. Wszystko bez lukrowanych pocztówek i makijażu biur podróży. Jednak trzeba pamiętać, że obserwowanie biedy, prowincjonalnej beznadziei i smutnych oczu nie jest atrakcją turystyczną. Na nocne trasy warto wybrać autokar z siedzeniami semi-cama lub cama. Pierwszy raz na boliwijskim dworcu może wydać się straszny. Wszędzie panuje ogromny chaos, a z każdego okienka dobiega wrzask sprzedawczyni biletów. U drzwi autobusów zwisają młode chłopaki, którzy wrzaskiem informują potencjalnych pasażerów, dokąd mogą ich zabrać. Ale w tym szaleństwie jest metoda. Trzeba tylko wcześniej sprawdzić firmy, które nas interesują i znaleźć ich okienka w budynku dworca.
Pogoda:
Klimat zwrotnikowy i równikowy gwarantuje spore wahania temperatur w dzień i w nocy. Ponadto od grudnia do kwietnia trwa pora deszczowa, wobec czego zdarzają się zamknięcia dróg z powodu osuwisk ziemi.
Język:
Wybierając się do Boliwii trzeba znać język hiszpański w stopniu minimalnym, pozwalającym na zamówienie jedzenia, spytanie o drogę, czy cenę. Nie ma co liczyć na możliwość komunikacji w języku angielskim. Większość Boliwijczyków to Indianie Ajmara i Keczua i w tych językach, oprócz hiszpańskiego, także komunikują się mieszkańcy (w kraju jest aż 30 języków urzędowych!). Warto zrobić szybki kurs podstawowych zwrotów po hiszpańsku albo mieć ze sobą aplikację ze słownikiem działającą bez dostępu do Internetu.
Zdrowie:
Dobrze jest mieć ze sobą leki na soroche, czyli chorobę wysokościową. Także na miejscu można kupić liście koki – do żucia lub w formie cukierków (można je dostać na każdym targu). Warto też zabrać leki na biegunkę i sprawdzić ważność szczepień (tężec i błonica) przed wyjazdem. Jeśli wybieracie się we wschodnie rejony kraju (dżungla) należy też pomyśleć o szczepieniu na żółtą febrę i pamiętać o moskitierach i repelentach. Można też przyjąć dawki szczepionek na wściekliznę, ale według mnie nie jest to konieczne: bezpańskich psów rzeczywiście jest sporo (w całej Ameryce Południowej), ale nie są agresywne.
Ciekawostka numer 1: na początku XX wieku Polska i Boliwia miały zawrzeć umowę o wysłaniu około 20 tysięcy polskich rolników do Boliwii i zapewnieniu im ziemi pod uprawy. Umowa była gotowa, jednak wybuch drugiej wojny uniemożliwił realizację planu. Bardzo ciekawe, czy gdyby losy potoczyły się inaczej, dziś Boliwia nie byłaby jednym z większych skupisk polskiej emigracji.
Ciekawostka nr 2: najbardziej niesamowite w podróżowaniu autobusem po Boliwii jest to, że nagle, nie stąd, ni zowąd, na totalnym zadupiu pośrodku niczego, wsiada do autobusu kilka osób. Zazwyczaj jest to cholita lub sprzedawca leków na cukrzycę, lub po prostu zwykły pasażer. Do dziś zastanawiam się, skąd ci ludzie wzięli się na środku pustkowia.
Tym samym zamykam rozdział o Boliwii – w kolejnym wpisie Jezioro Titicaca i kilka migawek z pływających wysp.
Kto z was był w Boliwii, a kto planuje ją odwiedzić?